Search the Community
Showing results for tags 'zima stulecia'.
-
Koleżanki i Koledzy, zapraszam do lektury wywiadu z Panem Grzegorzem Sieczkowskim, pisarzem oraz dziennikarzem związanym z TVP Historia, a w przeszłości pracującym między innymi dla „Rzeczpospolitej”, „Życia Warszawy”, „Szpilek” oraz „Playboya”. Z naszej perspektywy istotne jest to, że bohater niniejszego wywiadu był jednym z pionierów tworzących nasze forum oraz stowarzyszenie BwB. Jeżeli znacie bloga „Muzeum krawatów - one day, one tie” to wiecie o kim mowa. Okazją do wywiadu jest najnowsza książka, „Zima stulecia. Portret pamięciowy kataklizmu”. (zdjęcia "zimy stulecia" z Internetu) Grzegorzu, jestem pod wrażeniem Twojego dzieła z pogranicza socjologii, ekonomii, antropologii i historii. Jak doszło do tego, że dopiero teraz, prawie 40 lat po zimie stulecia (1978/79), powstała ta książka? Dlaczego ten wybryk natury zasługuje na zrelacjonowanie? Dziękuję za tak ciepłą ocenę. Pomysłem zainspirował mnie wydawca, a że we mnie się coś iskrzyło na ten temat, to nasze drogi się spotkały i mogłem przystąpić do pracy. Dlaczego o zimie stulecia pisali inni, tego nie wiem. Mogę mówić w swoim imieniu. Był film fabularny Filipa Bajona „Bal na dworcu w Koluszkach” i zbiór opowiadań Sławomira Rogowskiego „Zima stulecia”. Zresztą Bajon i Rogowski są też na stronach mojej książki. Wbrew pozorom zima stulecia nie jest łatwy temat, również od strony czysto warsztatowej. To nie może być wyłącznie opowieść o mrozie i śniegu. Łatwiej zrobić jest film o takiej zimie, napisać duży reportaż do gazety, nawet opowiadanie, ale książkę – reportaż historyczny już trudniej, bo tę opowieść o mrozie i śniegu trzeba uzupełnić o dodatkową narrację. Dla mnie to było też bardzo ważne doświadczenie warsztatowe. W jaki sposób docierałeś do świadków tamtych wydarzeń? Dla mnie zima stulecia była jednym z kilku ważnych doświadczeń pokoleniowych, dlatego świadomie nawiązuję do zdjęcia na okładce, które przedstawia mężczyznę szusującego na nartach biegowych ulicą Marszałkowską przy Królewskiej. Wątek Marszałkowskiej i Warszawy przewija się w wielu historiach, nawet osób spoza Warszawy. Wracając do bohaterów. Przy dokumentowaniu książki zawsze tak jest, że najpierw ma się za mało bohaterów, ale od pewnego momentu zaczyna działać efekt kuli śniegowej. Im bardziej się szuka opowieści, tym więcej osób i historii znajdujemy. Zawsze pomaga przypadek. Spotykasz kogoś na ulicy. Nie rozmawiałeś z człowiekiem kilkanaście lat. On proponuje pójście na kawę. Mówię mu, że śpieszę, bo piszę książkę. On się pyta, o czym. A, o zimie stulecia. I on wtedy mówi, że ktoś to ma świetną historię. Ale niektórych ludzi trzeba specjalnie poszukać, tak jak Janusza Mroza, dyrektora Stołecznego Przedsiębiorstwa Energetyki Cieplnej w latach 70. i 80. Nie wyobrażałem sobie książki o zimie stulecia bez legendarnego dyrektora Mroza. Znamy się już kilka lat, ale nie znałem Twojej barwnej biografii. Dowiedziałem się, że w trakcie wybuchu tego kataklizmu miałeś 20 lat i pracowałeś jako noszowy bloku operacyjnego chirurgii plastycznej. W jakich okolicznościach zostałeś zaskoczony przez zimę stulecia? Na okładce książki biogram i tak jest za krótki, nie było miejsca na przykład na informację, że w latach siedemdziesiątych byłem w sekcie-komunie o nazwie Świątynia Boża i Barankowa, Apostołów w Duchu i Prawdzie, Początek i Koniec, Alfa i Omega. Byłem tam bardzo krótko, bo mnie wyrzucili. Ale wróćmy do zimy stulecia. Przemierzałem wtedy z jednej imprezy sylwestrowej na drugą. Szczęśliwie – w odróżnieniu od większości ludzi – nie miałem problemów z transportem. Jak stanąłem na przystanku przyjechał tramwaj. Potem milicjantom zarył się w śniegu radiowóz, podwieźli nas, za to, że my im pomogliśmy. Nawet piliśmy z nimi. Wróciliśmy podwiezieni pod sam dom przez karetkę pogotowia. Wtedy ukradłem, wstyd się teraz przyznać, skrzynkę mleka. Butelki popękały, bo mleko było zmrożone, więc obtłukliśmy szkło, rozmroziliśmy mleko, przecedziliśmy przez sitko i spożyliśmy na śniadanie z jarzębiakiem. Od tego czasu nie trawię mleka. Jarzębiak tak. Wielu użytkowników forum – łącznie ze mną – nie pamięta tamtych wydarzeń. Ja pamiętam tylko końcowy okres PRL, jak „najweselszy barak w obozie socjalistycznym” chylił się ku upadkowi. O ile życie w PRL-u było siermiężne, to książka napisana jest z humorem. Czy mogę prosić o przytoczenie najzabawniejszej, Twoim zdaniem, historii? Na mnie największe wrażenie robi historia kilkunastu kilogramów mięsa, które zamarzło w bagażniku samochodu jednego z bohaterów. Zamarzło, bo bagażnik był wilgotny, wcześniej przewożono w nim karpie na święta, a jak próbowano wysuszyć to jeszcze bardziej zamókł. I cały ten mokry bagażnik załadowano mięsem. Właściciel ruszył na Sylwestra do Warszawy, ale nie dojechał, bo śnieg tak zaczął podać, że nie było szans. Miał przymusowy postój, udało mu się gdzieś tam znaleźć nocleg. W tym czasie mięso zamarzło. A to był wtedy towar ogromnej wartości. I to mięso jeździło tak zamrożone aż do wiosny. Gdyby współcześnie nastała taka zima, to czy relacje międzyludzkie wyglądałyby inaczej niż wówczas? Jak to sobie wyobrażasz? Myślę, że dla wielu osób taka zima byłaby wielkim szokiem. Ale trzeba też powiedzieć uczciwie, że taka zima, wszędzie jest klęską żywiołową. Moim zdaniem, byłoby dużo gorzej niż wtedy, bo nikt w ogóle nie myśli, że może coś takiego być. Szok na pewno byłby dużo większy. A ludzie jakby się zachowali? Mam nadzieję, że dobrze. Staram się wierzyć w ludzi. Czy możemy się spodziewać, że TVP Historia pokaże za rok jakiś materiał filmowy przybliżający tamte wydarzenia? Mam nadzieję. Na razie tylko tyle mogę powiedzieć. Z drugiej strony chciałbym też w grudniu promować swoją kolejną książkę na zupełnie inny temat. Ale o tym też jeszcze za wcześnie opowiadać. Odchodząc od tematyki zaprezentowanej w książce, ale pozostając w tematyce naszego forum, czy zechciałbyś podzielić się z forumowiczami Twoją niezwykłą historią związaną z zakupem pewnych butów w jednym z warszawskich sklepów? Opowiadałeś mi o tym wiele lat temu, ale dobrze pamiętam naszą rozmowę bo historia bardzo mnie ubawiła Na początku lat 90. XX wieku kilka warszawskich sklepów "„Cepelia” zamieniło się w coś miedzy outletem, a tanią odzieżą. Sprzedawano ubrania nowe, ale czasami bardzo dziwne. To były włoskie ciuchy. Kupiłem tam parę fajnych rzeczy, na przykład za grosze marynarkę z wielbłądziej wełny. Jakieś koszule. Z kolegą zobaczyliśmy, że maja piękne, czarne wiedenki. Naprawdę bardzo ładne. Wyglądały też na solidne i wygodne. Świetnie leżały na stopie. I na dodatek rewelacyjnie tanie. Buty kupiłem, założyłem i udałem się na suto zakrapiany bilard. Kiedy wracałem siąpił drobny deszczyk, a ja przemierzałem chodnik niepewnym krokiem, ale i tak zauważyłem, że dziwnie kuleję. Spojrzałem na buty. Okazało się, ze nie mam jednego obcasa. Po stu metrach odpadł drugi. Kupiłem trumniaki. Mam drugą historię z butami. Kupowałem kiedyś – około dwudziestu lat temu – dziecku buty w sklepie Bata i zobaczyłem, że są bardzo ładne, męskie buty, za dosłownie grosze. Kupiłem dwie pary. Na drugi dzień włożyłem buty, garnitur, wziąłem też sportową torbę, bo miałem się z żoną spotkać na basenie. I udałem się na spotkanie w centrum Warszawy. Idąc Foksal do SARP-u zauważyłem, że coś mi dziwnie klapie jedna stopa. Okazało się, że podeszwa prawie cała się odkleiła. Na ulicy zdjąłem buty, wyjąłem japonki z torby na basen i założyłem je do garnituru. I tak chodziłem do wieczora. Na drugi dzień założyłem drugą parę i ruszyłem w niej na konferencję. Poważna impreza. Siedzę na niej wsłuchany w mówców i czuję, że o coś nogą zawadzam. Patrzę i myślę sobie: „Co za kretyn podeszwę zostawił”. To była podeszwa od mojego buta. Obie pary wylądowały w koszu na śmieci. A to co mi się przydarzyło opowiedziałem mojej mamie, która się roześmiała i opowiedziała mi, że przed wojną dzieci biegały po ulicach wykrzykując taki wierszyk: „Bata się rozlata, jeden dzień chodzenia, trzy dni klejenia”. Na zakończenia chciałbym zapytać o Twój blog: „Muzeum krawatów - one day, one tie”. Czy kolekcja cały czas się rozwija i czy prawdą jest, że masz ponad 1000 krawatów w kolekcji? To nie prawda. Mam przynajmniej 3500 krawatów. Oficjalnie mówię, że 4000. Nowe cały czas dochodzą. Oczywiście, kilkanaście krawatów się zniszczyło, bo krawat, który jest w blogu, muszę mieć tego dnia na sobie. Takie przyjąłem reguły, chcę żeby krawaty żyły. Kilkanaście rozdałem. Ale przy tej skali, straty są minimalne. Jest też trochę podwójnych, a nawet potrójnych, bo trudno to kontrolować. Część kolekcji, poza blogiem, pokazałem w 2014 podczas wystawy „Codziennie inny krawat (1663)” w warszawskiej Galerii Delfiny. Myślę, że muszę pomyśleć o nowej wystawie. Chętnie – w nie tak odległej przyszłości – ofiarowałbym krawaty do jakiegoś muzeum stroju, ale nie wiem, czy ktoś w Polsce jest czymś takim w ogóle zainteresowany. Rozluźniłoby mi się w domu, zostawiłbym sobie tylko te, które mają dla mnie wartość sentymentalną. I miałbym miejsce na nowe, które w przyszłości znowu bym ofiarował...